Poród Planetki - z pamiętnika taty - bardzo długie
sailor - 13.10.2003 20:41
Poród Planetki - z pamiętnika taty - bardzo długie W sobotę 04.10.2003 roku wieczorem umówiliśmy się z położna na rozmowę o przygotowaniu do porodu i innych sprawach związanych z dzieckiem. Koło 16.00 żona powiedziała, że chyba odeszło trochę wód, ale po dłuższej obserwacji okazało się, że nic dalej się nie dzieje. Trochę zaniepokojeni ale bez paniki pojechaliśmy do rodziców, bo tam mieliśmy się spotkać z położną. Przed spotkaniem były już bóle podbrzusza a podczas spotkania Planetka zaczęła dodatkowo mieć lekkie nieregularne skurcze dlatego po spotkaniu koło 19.00 dla świętego spokoju pojechaliśmy do szpitala, gdzie jednocześnie mieliśmy sprawdzić przy pomocy specjalnego płynu, co wydostało się z żony (mocz, wody płodowe, czop śluzowy). Na miejscu zostało podłączone KTG, które pokazywało dobre tętno płodu i malutkie skurcze (do 20). Te boleśniejsze i większe przeszły jak dotarliśmy na samo badanie. Został nam ból podbrzusza (który nie ustąpił do samego rozwiązania). Wyglądało, że wszystko będzie ok i niedługo wrócimy do domu, ale żona została zabrana na badanie. Po wyjściu z gabinetu wiedziałem, że coś się świeci, bo obie miały roześmiane buzie i usłyszałem "RODZIMY" – jest 5 cm rozwarcia, a to co poleciało w domu to był czop śluzowy. No to fajnie pomyślałem. W domu prawie nic nie przygotowane dla dzidzi, my bez posiłku, niewyspani, bo rano chodziliśmy po sklepach, telefony pokazują, że padną a tu taka niespodzianka. Zostawiłem rodzącą i wsiadłem w samochód i pojechałem do domu po rzeczy przeznaczone do porodu i dla dziecka. W międzyczasie zadzwoniła teściowa. Usłyszała, że jesteśmy w szpitalu i rodzimy po czym telefon podziękował za współpracę :-). Przynajmniej nie musiałem dyskutować co, jak, dlaczego itp. W domu zabrałem się do dopakowywania przygotowanych rzeczy. Praca ta była kilkukrotnie przerywana przez telefony Planetki, żeby wziąć kolejne rzeczy. Dodatkowo chyba wszyscy znajomi uparli się, żeby w tym dniu porozmawiać z żoną. W końcu udało mi wyjść z domu i pojechać do szpitala. Wchodzę, a tam pusto. Nikogo nie ma. Ja z tymi wszystkimi torbami szukam żony. Widzę pielęgniarkę. Idę i pytam ją gdzie jest moja żona. Jej odpowiedź jest prosta: Na sali porodowej, ale na przyszłość to proszę podawać nazwisko :-). Wchodzę z betami na salę. Układam to wszystko na podłodze i widzę uśmiechniętą żonę z kroplówką (jakieś płyny fizjologiczne), bo podczas porodu to jest duża utrata płynów. Nic wielkiego się nie dzieje. Planetka je przygotowaną wcześniej kanapkę, bo później to już nic nie będzie mogła. Kroplówka się skończyła i idziemy pod prysznic, bo usłyszałem, że brudna to rodzić nie będę. No cóż w takich chwilach się nie dyskutuje. Idzie nam całkiem dobrze, tylko, że samodzielne mycie włosów było trochę utrudnione przez weflon. I tutaj przydaje się mąż :-). Małe przerwy mamy podczas skurczów. Wracamy na salę i robimy KTG. Dużych i regularnych skurczy jak nie było tak nie ma. Serducho bije prawidłowo. Po KTG idziemy na badanie podczas którego naturalnie odchodzą czyste wody płodowe. Czekamy, bo podobno teraz się zacznie. Zaczyna się ... nam chcieć spać, bo już późno. Dostajemy oksytocynę na spowodowanie akcji skurczowej. Nie chce lecieć. Próbujemy raz, drugi trzeci. Położna patrzy krzywo na aparat, bo już parę lat ma ale tym razem to nie wina maszynki tylko dobrej krzepliwości krwi i po przepłukaniu weflonu wszystko jest ok. Pojawiają się skurcze. Dostajemy piłeczkę na której mamy skakać. No więc skaczemy, bujamy się. Żona mówi, że chce do ubikacji. Położna chce dać kaczkę ale uparta ciężarówka stawia na swoim. Po powrocie zastajemy krzesełko z dziurką i zostajemy poinformowani, że już nigdzie nie pójdziemy, bo taka jest decyzja lekarza. Żona chce znieczulenia, ale wszyscy jej tłumaczą, że bez regularnych skurczy to jest niemożliwe, bo znieczulenie je osłabia. Siadamy na krzesełku, bujamy się i czekamy na skurcze i pełne rozwarcie. Żona chce znieczulenie. Tłumaczenie, że bez regularnych skurczy się nie da. Przychodzi pora badania i lądujemy już na fotelu dla rodzących. Wychodzi, że jeszcze trochę musimy poczekać, bo jest 8 cm. Planetka chce znieczulenia i już. Przychodzi anestezjolog. Krótka rozmowa z rodzącą o chorobach, stanie zdrowia itp. (podobno standardowa procedura), lekarzem prowadzącym i dostajemy coś w żyłę. Na pytanie rodzącej co to było, pojawiło się wahanie na twarzy anestezjologa, co żona od razu skwitowała stwierdzeniem, że wszyscy ją oszukują i na pewno dostała placebo. Na nic zdała się późniejsza informacja, że dostaliśmy K... (tak naprawdę to chyba było na uspokojenie). Dodatkowo ponieważ byliśmy jedynymi rodzącymi tej nocy to asystowało nam: 2 lekarzy, anestezjolog, 2 położne, chyba ze 2 pielęgniarki i salowa. Skurcze stawały się coraz bardziej bolesne. Do tego cały czas były nieregularne. Oprócz trzymania za rękę to nic więcej nie mogłem zrobić, bo próba pomasowania czegokolwiek, czy dotknięcia gdzieś indziej poza dłonią była kwitowana stwierdzeniem: weź tę rękę lub nie chcę. Pora na kolejne badanie. Mamy pełne rozwarcie i zaczynamy przeć. Cały czas słyszę, ja chcę znieczulenie..., bo to boli. I znowu na nic argumenty, że nie można znieczulenia. Przychodzi skurcz, zaczynamy przeć. Przyciskam głowę żony do klatki piersiowej, bo ona sama zapomina. Drugą ręką trzymam podkurczoną lewą nogę. Prawą trzyma lekarka na ramieniu, bo Planetka tak mocno się odpycha. Skurcz minął. Wycieramy czoło, zwilżamy usta. Nie zawsze mi to wychodzi i czasami trochę wody spływa po ramieniu. Szukam ligniny. Gdzie ona jest i dlaczego nie mogę wziąć jednego kawałka? Udało się. Mam jedną sztukę a nie całą paczkę. Wycieram buzię, szyję, koszulkę. Badanie. Idzie nam całkiem nieźle, tylko znowu stara gadka o znieczuleniu. A skurcze nieregularne. Zwiększamy dawkę oksycotyny. Będzie ona zwiększana stale, choć bez rezultatu. Skurcze do samego końca będą nieregularne i o bardzo zróżnicowanej sile. No cóż nie tak to sobie wyobrażaliśmy ale rodzimy dalej. Chcielibyśmy pójść do domu ale chyba niemożliwe ;-). Czasami słyszę weź tę rękę. Nie dotykaj mnie itp. Na chwilę daję sobie spokój, a potem robię swoje już bez większego sprzeciwu. Mija kolejny skurcz i mamy mieć badanie ale w tym momencie okazuje się, że wysunął się weflon. Pielęgniarka wkuwa nowy, a lekarka bada. Nagle słyszymy: Pani weźmie te ręce. Chwili konsternacji i każda z nich wraca do swojej pracy. I znowu słyszymy "Pani weźmie te ręce" i ręce wędrują do krocza, skutecznie uniemożliwiając wkucie się w żyłę i badania. Ale tym razem obie pytają: Która? I dostają krótką ale treściwą odpowiedź: Obojętne ale albo badania albo wkuwanie. Nie 2 rzeczy na raz. Pielęgniarka czeka, a po badaniu znowu zwiększamy dawkę oksycotyny. To już 200 ml/h. Ładnie, bo na początku było 50. Mija trochę czasu, a skurcze cały czas nieregularne. Anastezjolog przychodzi ze strzykawką i coś aplikuje. No mamy skurcz i przemy. Idzie dobrze, ale zaczynają się pojawiać skurcze nóg u rodzącej. Prostujemy nogę, bo boli a główka dzidzi się cofa. Cała praca poszła na marne. Czekamy na skurcz. Znowu pomaga anastezjolog. To już 2 cm3 jakiegoś specyfiku. Nie mam siły pytać się co to jest. Woda do zwilżenia ust. Chusteczki jednorazowe do wytarcia twarzy, bo nic innego nie mam pod ręką. Wszystko leci z rąk. Patrzę czy nie wysuwa się weflon, trzymam i próbuję masować nogę. Cieszę się, że jestem i mogę pomóc żonie i personelowi oraz, że będę widział jak przychodzi na świat córa. Lekarka decyduje, że będziemy rodzili na boku. Z trudem przekręcamy się i znowu wypada weflon. Tym razem po nowym umocowaniu zostaje na plaster owinięty 2 razy dookoła i nie ma mowy, żeby wypadł. Przynajmniej mam taką nadzieję. Na boku nam idzie zdecydowanie lepiej choć anastezjolog jest częstym gościem u mojego boku. Już nawet nie patrzę ile tego wlazło do ręki. Ważne, że potem jest skurcz i zbliżamy się do końca. Po każdym parciu sprawdzamy tętno płodu. I za każdym razem strach czy będzie ok. Ale nie spada poniżej 120. Jak je słychać to aż się miło robi. I czekamy co dalej. Czy ta końcówka musi tyle trwać? Kolejne badanie. Czy one musza być tak często? Lekarka mówi, że już czuć główkę i niech się mama postara, to wyjdzie szybciej. Mija 30 min, ale bez rezultatów. Przyszła mama się stara, główeczka wychodzi i się chowa. Ból w biodrach i skurcze nóg powodują, że robimy różne rzeczy (składanie, prostowanie nóg, przekręcanie się na ile ma się siłę) powodujące, że główka po prawie każdym razie się cofa :-(. Atmosfera się staje coraz bardziej nerwowa. Lekarze mówią, żeby zająć się porodem a nie sobą to 10 minut i będzie po wszystkim. Mama mówi, że ma dosyć i już nie będzie parła, bo nie ma siły. Z wielkimi trudami obracamy się na drugą stronę. Nie jest dużo lepiej. Kolejne 30 minut powtarzających się czynności: strzykawka, skurcz, parcie, naciskanie przez pielęgniarki na brzuch, żeby dziecko choć trochę wypchnąć, woda, wycieranie twarzy, trzymanie nogi. Badanie jak daleko wyszła główka, KTG i czekamy na kolejny naturalny skurcz. W międzyczasie oksycotyna wędruje na "kij" i leci już na maxa. Mam nadzieję, że to nie zaszkodzi żonie. Nie jest dobrze, bo lekarki coś rozmawiają. Do towarzystwa dochodzi anestezjolog. Chwila napięcia, wracają nic nie mówiąc. Ale po kilku nieudanych skurczach pokazują kleszcze. Mówią, że jak dzieciak nie wyjdzie w ciągu 2-3 skurczy to mu będą musiały pomóc, bo to już za długo trwa. A przecież to nie tak miało wyglądać. Musi się udać. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo z tego co wiem to potem mogą być krwiaki u dzidzi. A może nawet coś poważniejszego. Pierwszy skurcz i jest lepiej. Przy drugim już widać główkę. Jest szansa na normalny poród. Widzę jak nacinają krocze. Słychać krojenie skóry. Brr. Nieprzyjemne uczucie ale jeśli ma pomóc wyjść małej na świat to czemu nie. Czekamy, czekamy i jest główeczka. Już nie będzie kleszczy, już widać czerwoną czaszkę. Coś słyszę na temat parcia. Dlaczego oni ją tak ciągną za głowę. Oni jej zrobią krzywdę. Ale już pojawia się ręka, klatka piersiowa i druga ręka. Wyciągają ją za ręce i widać jak mała istota wędruje do mamy na brzuszek. Leży cicho i oddycha na brzuszku mamy. Każą mamie otworzyć oczy, żeby zobaczyła małą. I słyszę: moja mała córeczka. Widzę, że położna zakłada szczypce na pępowinę i myślę, że nie dane mi będzie jej przeciąć. Dlaczego? Sam nie wiem. Sekundy zamieniają się w minuty. Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie, a jednocześnie się skończyła. Niech dla mamy będzie już po wszystkim. Położna wkłada mi coś metalowego do ręki. Wygląda jak nożyczki. Widzę pępowinę z 2 stron zaciśniętą. No to chyba jednak przetnę. Krótka chwila i już nic nie łączy Oli z Mamą. Ktoś się pyta: "Która godzina?" Patrzę na zegarek i widzę 1.50. Tak została zapisana godzina przyjścia na świat naszej córy. Może to była minuta wcześniej. Ale teraz to już nie dojdę prawdy. Ktoś inny (kto to nie mam pojęcia) czy mam rzeczy dla dzidzi. Biorę torbę i idę za osobą niosącą dziecko. Trafiamy do pokoju dla noworodków. Mówią, że można zrobić zdjęcia. Tylko dlaczego ja nie zabrałem z porodówki aparatu. Wracam. Przecież nie będę biegł. Idę i kontem oka widzę położną i sporo krwi. Myślę, że to chyba normalne, jak się rodzi łożysko. Sam nie wiem dlaczego nie zastanawiam się czy dla mamy jest już po wszystkim Ważne gdzie jest ten cholerny aparat. Mam i wracam z powrotem. Na drzwiach napis, żeby nie używać flesza. No tak po ciemnej 9 miesięcznej nocy dostać fleszem po oczach to żadna przyjemność. Przecież nikt tego nie lubi a maleństwa z pewnością. Już mierzą dziewczynę, wsadzili jej coś do buzi. Robię zdjęcia i słyszę, że to do odsączenia wód płodowych i krwi. Dlaczego ona nie krzyczy? Leży cicho i spokojnie. Czy to niedobrze? Pewnie zaraz się dowiem. Ktoś się pyta o grupę krwi żony, moją. Mówię, ale po co to im do cholery. Mam teraz co innego na głowie. Ważą mała ale ja tam wagi nie widzę. Podchodzi lekarka i gratuluje maleństwa. Mówi, że mam silną żonę tylko parła nie tam gdzie trzeba. Coś jeszcze mówi, ale do mnie chyba wszystko nie dociera. Dziękuję, bo wydaje mi się, że tak spanikowane ciężarówki często się nie trafiają. I chyba za to, że jednak nie było kleszczy. I za to, że jest cała i zdrowa, ale potrafię powiedzieć tylko jedno słowo: dziękuję. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Ktoś się mnie pyta czy mam ubranka. Tak mam. Idę do pokoju zabiegowego. Każą mi dać zestaw startowy. Tylko który to bo tych paczek jest za dużo. Planetka mówiła, ale to było dawno temu i w domu. Pewnie ta największa. Ryzykuję i zostawiam ją pielęgniarce a sam z powrotem do dziecka. Późno, bo ktoś w białym kitlu właśnie ją niesie do gabinetu zabiegowego. Lecę za nimi. Przez szybę widzę jak myją małą pod kranem, a miała zostać w mazi płodowej. Coś mi tu nie gra ale i tak za późno na interwencję. Zastrzyk w pupę z witaminy K. Coś wpuszczają w oczy. Tego wcześniej nie widziałem. Coś nie tak czy tylko standardowa procedura? Dowiem się później, że to normalne, aby do oczu bakterie się nie dostały. Mała umyta i ubrana wędruje w wózku do mnie. Mówią, że posiedzę z Olą na zewnątrz, aż zszyją żonę i wtedy będziemy mogli wejść. Taka zasada. Czekam i czekam. Podchodzi pediatra i mówi, że mała dostała 10 punktów. Ile mierzy, waży, że wszystko jest z małą w porządku. Gratuluje córki. Tylko dlaczego do mnie to wszystko dociera jak przez mgłę. Słyszę jak żona mówi: to boli, a potem cisza mija 5, 10, 15 min. W międzyczasie głaszczę małą. Uśmiecha się. Jestem cały w skowronkach. Tylko, żeby się nie rozpłakała, bo co ja zrobię. Nie ma nikogo kto mógłby mi pomóc. Tak mi się przynajmniej wydaje. Śliczna dziewczyna w czapeczce. Na szczęście jest grzeczna i leży spokojnie. Tylko co się dzieje z mamą. Nikt nie wychodzi ale nie ma też paniki. Nikt nie biega, to może nie jest źle. 30 min. Cisza i spokój. Wychodzi położna i mówi, że żona jest zmęczona i śpi ale jak chcemy to wejdziemy. Na porodówce pusto. Jak i kiedy wyszli Ci wszyscy ludzie to sam nie wiem. Jest cicho. Planetka, położna, mała w koszyku i ja. Podchodzimy powoli. Mama otwiera oczy, uśmiecha się. Wie, że już po wszystkim. Pytamy się czy mamy zawieść ją na leżance czy fotelu. Chce na fotelu, ale rzeczywistość zmienia te plany i jedziemy na leżąco. Wjeżdżamy do sali. Przepychamy mamę na właściwe łóżko. Przynoszę wszystkie rzeczy do pokoju. Położna mówi, żebym dał sobie spokój i pojechał do domu się przespał, bo i tak nic tu po mnie. Wychodzę i jadę spać... Po 3 dniach okazuje się, że zapomnieliśmy o ... białych skarpetach. Mam nadzieję, że nic złego z tego nie wyniknie. Rano odwiedziny w szpitalu. Okazało się, że w nocy mała zwymiotowała wodami i krwią. Tak przeraziła to mamę, że ta nie przespała nocy. Rozumiem żonę ale teraz Ola śpi i jest grzeczna. Idziemy z mamą pod prysznic, bo już nie może wytrzymać. Szybki prysznic i szczęśliwa choć zmęczona mama wraca do łóżka. Mała nad wyraz spokojna. Piersi ssać nie chce ale w pierwszej dobie to może nic nie jeść Podobno można pić soki: jabłkowy, z czarnej porzeczki i aroniowy. Z tych trzech zostaje wybrany pierwszy i dostarczam go regularnie do szpitala. Do tego ser żółty, bo żona mięsa jeszcze nie je. Tylko mała przychodząc na świat wcześniej spowodowała małe zamieszanie, bo nie byliśmy jeszcze przygotowani. Trzeba pozwozić rzeczy, poprać i poprasować ubranka, pieluchy i pościel. I tym razem trzeba to zrobić szybko, a nie jak planowaliśmy w ciągu najbliższych 2 tygodni. Do tego dowiaduję się, że w szpitalu jest koreańska szczepionka przeciwko wzw i jeśli mamy pieniądze to lepiej kupić inną dużo bardziej oczyszczoną. Tyle, że jest to koszt 150 PLN, bo 3 szczepionki po 50. Decydujemy się szybciutko i dostaję receptę od lekarza. Do apteki jadę z duszą na ramieniu, bo to niedziela i może być ciężko szukać otwartych aptek. Ale jest szczepionka. Do tego kolejne 50 PLN na USG stawów biodrowych. Lepiej zrobić na miejscu niż potem jeździć po lekarzach. Tylko, że lekarz robiący badania jest na urlopie. Trudno przyjedziemy później. I tak mija pierwszy dzień w szpitalu. Poniedziałek 06.10.2003 Po pracy wędruję do żony. Jest z małą, ale okazuje się, że Ola 40 jednostek cukru. Dolna granica. Jak zacznie jeść to zostanie z nami, jak nie to idzie pod kroplówkę z glukozą ale mała nie chce jeść. Śpi i już. Nic jej nie przeszkadza. Chyba można by nią rzucać a ta by się nie obudziła. Do tego słyszę, że mała to tak ładnie śpi i się tak grzecznie zachowuje jak ja jestem. Jak wychodzę to odstawia koncert. Na to to ja już nic nie poradzę. Wtorek 07.10.2003 Badanie krwi nie nastraja optymistycznie. 20 jednostek glukozy. Jedziemy na 10 godzinną kroplówkę. Do tego dochodzi żółtaczka. Kółko zamknięte. Już wiemy, że mała po dodatkowej dawce cukru o piersi nie będzie myśleć. A cukier nie zapewni jej substancji koniecznych do prawidłowego odżywiania. Znowu późno i trzeba wychodzić. Taki los taty :-(.
Wieczorem odbieram telefon, że zostawiony w toalecie papier uległ "biodegradacji" i muszę przyjechać rano z dodatkową rolką. Trzeba będzie wstać wcześniej. Środa 08.10.2003 Rano do szpitala. Jestem, zostawiam papier i widzę zrozpaczoną żonę. Nie przespała nocy, bo mała płakała. Okazało się, że w nocy miała być naświetlana (bilirubina) ale nie dała nikomu pospać, bo darła się w niebogłosy. Rozmowa z pediatrą zakończyła się nerwówką mamy, która usłyszała: "Początki są trudne" – aż nóż się w kieszeni otwiera. Na szczęście pojawiła się pielęgniarka, która po rozmowie z mamą co jadła, wsadziła małej rurkę w pupę i wypuściła gazy. Efektem ubocznym była wielka kupa. Pomogło to Oli, a mama odstawiła ser żółty i sok jabłkowy. Zostało jej na razie picie wody mineralnej i jedzenie to co dadzą w szpitalu minus wędlina, która nadal nie wchodzi. No cóż lecę do pracy. Wizyta 2. Mała śpi i znowu jest słodka. Spokojnie leży pod lampą i śpi. A potem standard: Pobudka, zmiana pieluchy, karmienie i lampa. I znowu słyszę: Jak wyjdziesz to się zacznie. I niestety taka jest prawda. Jak wychodzę to mała urządza sobie rozrywkę doprowadzając mamę do płaczu. Czwartek 09.10.2003 Siedzę w pracy i słyszę, ze mała znowu dala popis w nocy. Zamiast leżeć pod lampą aby pozbyć się żółtaczki to ssała przez 6 godzin pierś. I znowu może nie wyjdą. A już chce mieć je w domu. 11.30 telefon żony. Pediatra zbadała Olę i powiedziała, że ma szmery w sercu. Matka zdenerwowana, a ja mam ochotę wszystkich powystrzelać. Sprawdzimy to u innych lekarzy, bo tak to mogę dostać zawału przed 30. Już się nauczyłem, że gdzie 2 Polaków to 3 zdania. Rozmawiam ze 30 min przez komórkę uspokajając żonę, ale to chyba na nic. Już chcę iść do nich ale uzgodniliśmy, że urlop wezmę po ich powrocie do domu, bo tu w szpitalu mają opiekę. Przychodzę i widzę maleństwo na łóżku pod lampą. Smutny to widok, choć jeśli ma jej pomóc to będę szczęśliwy. Chyba nie jest jej za ciepło, bo wyłączyli grzejniki. Ale nie jest jej strasznie zimno. Ola śpi spokojnie, aż do mojego wyjścia. Piątek 10.10.2003 Rano przywożę nową koszulę nocną dla mamy i rzeczy dla malucha. Lecę do pracy. Mała ma być pod lampą od 12.00 do 22.00, bo jeszcze ma żółtaczkę. Je już trochę lepiej ale mamy ją dopajać, żeby więcej sikała, bo z moczem wydala się bilirubina. Przychodzę do szpitala. Mała smacznie śpi. Obudziła się z pełną pieluchą. Idziemy na przewijak i zmieniamy pieluchę. Spokojnie i bez krzyku. Potem jedzonko od mamusi i znowu naświetlanie. Planetka chce, żebym został, bo wtedy Ola jest spokojna. Mijają 3 godziny snu i znowu pielucha pełna. Spokojna wymiana i słyszę: Już wiem, kto będzie zmieniał pieluchy. Znowu pierś. Ola ma dostać czopek aby wspomóc wydzielanie i wydalanie żółtaczki. Trochę krzyku ale zasypia spokojnie u mamy na ręku. No więc znowu naświetlanie. Tym razem budzimy się po 15 minutach. Znowu pełna pielucha. 4 cicha wymiana w mojej karierze. 100% spokoju. HURRA. Wiem, że taka średnia nie potrwa wiecznie, ale mam wielką radochę. Daję maluchowi glukozę. Wciąga 20 ml i chce więcej. Ale tym razem dajemy pierś. Niech je naturalne. 15 minut jedzonka i znowu pod lampę. Mała jest chłodna. Na przyszłość musimy pamiętać żeby nie wyłączać lampy, bo w posłaniu małej będzie chłodno. Czekam 10 minut i wychodzę o 21.20. Mam nadzieję, że już będzie dobrze... Sobota 11.10.2003 Wstałem później, bo to sobota. Koło 11.00 jadę do szpitala i znowu okazuje się, że zostajemy. Jest lepiej, bo mała ma tylko 14,6 jednostki zamiast 15,9 z dnia poprzedniego. Przewijam ją. Niestety po raz pierwszy krzyczy ale bez problemu daję radę. To po prostu sama przyjemność. Idziemy się naświetlać a mama próbuje spać, przy akompaniamencie głosów gości. Mijają 2 godziny. Ola musi wstać, ale wcześniej na przewijak. Jest kupa. Dobra nasza. Pielucha zmieniona i w tym momencie mała stwierdza, że może coś jeszcze zrobi. Idę po następną pieluchę i wracając widzę, ze cały przewijak mokry. Takie życie :-). Potem jedzonko u mamy i znowu naświetlanie. Jadę do teściowej na obiadek. Jak wracam to dzidzia jeszcze śpi. Mijają 3 godziny trzeba ją obudzić. Sprawdzam, że w pieluszce sucho więc idziemy jeść. W trakcie jedzenia wiemy, że będzie robota, bo trochę śmierdzi. Tym razem wystarcza jedna pielucha i jemy, bo słychać ciumkanie. Ola nie chce jeść glukozy. Trzyma butelkę i już. Żadnej reakcji. Pierś lepsza, bo mała ciągnie. To już 2 godziny zabawy, 21.10 na zegarku. Muszę się zbierać. A potem dowiaduję się, że usnęła o 23.00. Wraca pod lampę ... Niedziela 12.10.2003 Wstaję normalnie o 9.00 zastanawiając się czy mogę zadzwonić. Spokojnie czekam gdy o 10.00 słyszę dzwonek i szczęśliwy głos obwieszcza mi, że wracamy do domu. Już nie ma żółtaczki, już wszystko w porządku. Biorę wyjściowe rzeczy dla małej i mamy i lecę. Na miejscu okazuje się, że wziąłem nie te ubranka co trzeba. Spokojnie słucham uwag żony i jadę do teściów po psa i po dobre rzeczy. Tym razem trafiam :-) i biorę te co trzeba. W szpitalu jemy jeszcze obiad. Potem karmienie małej, ubieranie obu Pań i jazda do domu.... NARESZCIE do domu.
Szpital w którym rodziliśmy: Samodzielny Publiczny Zespół Zakładów Opieki Zdrowotnej Warszawa – Śródmieście czyli w skrócie Szpital na Solcu. Nasza położna: Iwona Oksiędzka. Tak oto zleciał nam ostatni dzień z brzuszkiem i 7 długich dni w szpitalu. Cieszę się, że mieliśmy położną, która była tylko dla nas, bo dała nam bardzo duże poczucie bezpieczeństwa. Tak podczas porodu, poprzez opiekę nad mamą i małą. Uczyła nas karmić i pomagała w ciężkich chwilach kiedy mała nie chciała jeść i trzeba ją było "oszukiwać” wsadzając cieniutką rurkę przy piersi, aby ciumkając dostała jeść. Pomagała układając małą pod lampą do naświetlań i była przy nas w najważniejszych dla nas chwilach.
Cieszę się, że rodziliśmy razem, bo mogłem widzieć te wspaniałe chwile kiedy nasze dziecko przychodziło na świat. Cudowne dla mnie, a tak ciężkie dla mojej "ciężarówki”. Mimo to nie zamieniłbym ich na żadne inne i już dzisiaj wiem, że jeśli będziemy mieli drugie maleństwo to będziemy je rodzić razem.
Cieszę się, że chodziliśmy razem do szkoły rodzenia, bo dowiedziałem się czego można oczekiwać po kobiecie rodzącej, jak można jej pomóc i jak opiekować się noworodkiem i niemowlakiem. Spoglądając na niektórych moich znajomych mających maluchy mam wrażenie, że czuję się dużo pewniej zajmując się naszym maleństwem niż oni swoimi.
A tym, którzy doczytali te moje wypociny do końca serdecznie gratuluję...
Sailor i Oleńka(05.10.2003)
magonil - 13.10.2003 21:19
Pięknie to wszystko opisałeś. Muszę dać to do przeczytania mojemu mężowi. Jeszcze raz Wam gratuluję. Serdecznie pozdrawiam :-)
Małgosia i Weronika - 30.10.
monjik - 13.10.2003 22:52
Gratuluję ! Życze dużo zdrówka mamie i maleństwu :-))).
wizard111 - 13.10.2003 23:56
Gratulacje i slowa uznania dla Waszej trojki!!!! Super sie czytalo.Mam nadzieje ze Ola bedzie sie chowac zdrowo! Pozdrowienia dla dzielnej mamy!I dla Was wszystkich.
Eris - 14.10.2003 10:44
Wielkie gratulacjie i słowa podziwu dla całej trójki!!!!!!!! Pozdrawiamy
Marta i Mateuszek (26.X.2003)
MAGGI - 14.10.2003 10:47
bardzo dobry opis! i napisany przez tatę!. Gratuluję Planetce takiego męża, a obojgu takiej pięknej córeczki!, pzdr, maggi i córcia 10?.10.03
MAGGI
breskva - 14.10.2003 19:53
Gratulacje!!! Pozdrawienia dla Planetki i Oleńki!!!
Gosia i Gucio (4.12)
komanczera - 15.10.2003 10:48
Nie sądziłam, ze kiedyś to powiem, ale......... chciałabym, aby mój mąż brał z Cibie przykład!!!! Wzruszyłam sie i teraz dopiero widzę jak to wygląda "z drugiej" strony. Wielkie gratulacje!!!!
Anka i Basiulec (9 i pół miecha)
sailor - 16.10.2003 22:32
Siedze od wczoraj i mysle, ale nadal nie wiem co moge powiedziec... Bardzo sie wzruszylem czytajac to co napisalas bo uwazam, ze jestem calkiem normalnym i przecietnym facetem.
Sailor i Oleńka(05.10.2003)
rita25 - 17.10.2003 22:11
Oj nie takim przeciętnym.Bardzo pomogłes zonie, jesteś wspaniały... Pozdrawiam całą Waszą rodzinkę rita25 i Sonia 03.07.03
Belatka - 18.10.2003 15:50
Serdeczne gratulacje!!! Też bym chciała by mój maż to przeczytał, ale czy on dotrwa do końca? [img]/images/forum/icons/wink.gif[/img] Pozdrowienia dla całej Waszej Szczęśliwej Trójeczki!!!
Beata (30.01.2004)
komanczera - 19.10.2003 00:55
Przeciętny to Ty na pewno nie jesteś!!!!! Mój mąż zmienił Basiulcowi pieluszkę dwa razy w ciągu 10 miesięcy jej życia i tylko dlatego, ze miałam poparzoną rękę :((( To taki przykładzik. Nie mówię, że mój Jarek jest do bani, ale na prwdę mi imponujesz :))) Pozdrawiam serdecznie i baaaaardzo dziękuję za priv'a, miło mi było!!
Anka i Basiulec (10 MIECHÓW!!!)
dianna - 23.10.2003 16:02
Ja właśnie wysłałam mojemu mężusiowi na skrzynke do czytania. Zobaczymy się wieczorem, zobaczę czy skomentuje.
Sylwia i (Mateuszek lub Emilka 20.03.2004)
dianna
planetka - 04.11.2004 13:15
WSPOMNIENIA...
Tak mi się zebrało na wspomnienia... To było ponad rok temu, a jednak tak niedawno...
Bardzo się cieszę, że mąż rodził razem ze mna, ba, bez Niego to bym chyba nie urodziła [img]/images/forum/icons/wink.gif[/img]. Mam nadzieję, że w maju też nam tak sprawnie pójdzie...
Wszystkim życzę tak dobrych wspomnień...
DZIĘKUJĘ KOCHANIE, ŻE BYŁEŚ WTEDY ZE MNĄ!
Planetka, Ola (05.10.2003) i Ktoś (25.05.2005)
aba - 08.11.2004 12:33
hihih ja już od jakiegoś czasu wyszukuję na Porodach opisy dziewczyn i jeszcze raz się wczytuję, np. o_d są świetnie optymistyczne:))
Planetko:)) teraz to nam pójdzie jeszcze lepiej, zobaczysz, w końcu doświadczone mamy juz jesteśmy;-)))
roczny Jaś+ Jowanka(luty'05)
MonikaaPJ - 09.11.2004 12:14
Poryczałam się właśnie....masz super faceta!!!
Monika i Basia (22.09.2003)
magdi - 30.11.2004 15:39
Kasiu, wspaniale opisał to wszystko Twój mężyk, mój też był ze mną i też tak samo mi pomógł:) Miłe są takie wspomnienia:) Ciekawe jak będziemy wspominać maj 2005:)))
Ania 4.11.03 i majowy groszek
Siebaska - 04.12.2004 13:24
w życiu nie czytałam piękniejszej opowieści. Jak mi sie uda to dam ja przeczytac mojemu mężowi. Może coś go w serduchu ruszu. Bo on nadal myśli że to nic takiego ten porod. A to piękne przezycie jest przecież.
brazowooka_23 - 06.12.2004 13:28
wow
lektra wciagajaca od deski do deski super!!!! musze pokazac to mojemu misiowi zeby poczytal i uzbroil sie w cierpliwosc zeby wiedzial co go czeka jak chce miec ze mna porod rodzinny pozdrawiami zycze powodzenia przy nastepnym majowym porodzie rodzinnym
Ania i maly Krzyś RYS grudniowy
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plslaveofficial.keep.pl
|
|
Pokrewne |
"cowboy,mama,i,cowboy,corka.php">Cowboy mama i cowboy córka :)
"ile,planujecie,karmic,karmicie,karmilyscie.php">ile planujecie karmić/karmicie/karmiłyście piersią
"tempo,rozwoju,a,sposob,karmienia,cos,oprocz.php">Tempo rozwoju a sposób karmienia (coś oprócz cyca)
"czy,mozna,na,cellulit,krem,z,kofeina,jesli.php">czy mozna na cellulit krem z kofeina jesli karmie
"jak,dlugo,trwa,karmienie,waszych,pociech.php">Jak długo trwa karmienie Waszych pociech?
"karmienie,drugiego,malucha,przy,pierwszym.php">Karmienie drugiego malucha przy pierwszym
"pomozcie,mi,opory,psychiczne,przed,karmieniem.php">pomozcie mi - opory psychiczne przed karmieniem
"jak,zakonczyc,lub,ograniczyc,nocne,karmienia.php">Jak zakończyć lub ograniczyć nocne karmienia
"chyba,powoli,konczy,sie,karmienie.php">Chyba powoli kończy się karmienie....
"sens,dyskusji,o,sposobie,karmienia.php">sens dyskusji o sposobie karmienia
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plepicusfuror.xlx.pl
. : : . |
|